Pierwszy sezon “Orange is The New Black” zaczęłam oglądać z nudów. Nie miało to miejsca w roku premiery serialu (2013), a zupełnie niedawno (dosłownie ze 3 miesiące temu). Szukałam serii, która pozwoli mi przetrwać długie, ciemne, zimne wieczory. Czegoś “dziewczyńskiego” – serialu, który bez żalu obejrzę bez towarzystwa mojego wiecznie zapracowanego faceta. Szukałam, szukałam i znalazłam.
Spis treści
Od pierwszego wejrzenia
W pierwszy wieczór pochłonęłam ze trzy odcinki – i było mi mało. Perypetie więźniarek wciągnęły mnie na tyle, że przez dłuższą chwilę nie rozstawałam się z tabletem – serial towarzyszył mi w trakcie sprzątania, zmywania, wieszania prania, no i oczywiście podczas kąpieli (taboret na środku łazienki, w bezpiecznej odległości od wanny, na serio robi robotę!).
Śmiałam się i płakałam (nie zawsze ze śmiechu) na przemian. Przeżywałam każdy wątek, analizowałam go i zastanawiałam się, co ja zrobiłabym na miejscu tej czy tamtej bohaterki serii. Oburzałam się i zastanawiałam co dalej. I tak bardzo bardzo przeżyłam ostatnie minuty ostatniego odcinka ostatniego – póki co – sezonu OINTB… Wiecie o czym mówię?
Na wieki wieków
Kilka razy myślałam o tym, co takiego sprawiło, że tak bardzo “wpadłam” w serial w życiu więźniarek jednego z amerykańskich zakładów karnych. Doszłam do kilku wniosków – ciekawe, czy się z nimi zgadzacie.
Po pierwsze: Dawno nie oglądałam tak wyśmienitego połączenia serialu komediowego i dramatu. Śmiech przez łzy – i na odwrót. Dosłownie!
Po drugie: Nie wiem, czy kiedykolwiek zetknęłam się z tak zaskakująco rozbudowaną fabułą, której istotę stanowią niezwykłe historie zupełnie zwykłych, ale jednocześnie totalnie różnych kobiet.
Po trzecie: Obsada! W “Orange is The New Black” nie ma przypadkowych aktorek. Każda z nich jest inna, charakterystyczna i idealnie dopasowana do postaci, którą gra. W pewnym momencie zaczęłam szukać informacji o nich w sieci – wiele z nich mocno mnie zaskoczyło. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, nadróbcie temat przed premierą 6. sezonu… To wiele wyjaśnia.
Po czwarte: Miłość w tle. Wcale nie jakaś super łatwa – wręcz przeciwnie. Cholernie trudna, ale i bardzo ekscytująca. I nie tylko dlatego, że w większości lesbijska, bo – mimo że rzecz dzieje się w kobiecym więzieniu – zdarzają się także romanse hetero.
Po piąte: Kobiety, kobiety i długo długo nikt (a takiego filmu szukałam!). Nie oznacza to oczywiście, że w serialu nie ma facetów. Są, ale w większości wątków stanowią jedynie tło.
Idzie nowe!
I od wczoraj wiemy, kiedy dokładnie nadejdzie. Netflix ogłosił bowiem oficjalną datę premiery 6. sezonu “Orange is The New Black” – serial wraca na ekrany już (albo dopiero!) 27 lipca! Przy okazji, producent podzielił się także czymś na kształt trailera serii. “Na kształt”, bo za wiele to się z niego nie dowiadujemy. Możemy jedynie domyślać się, co oznaczają poszczególne symbole występujące w tym krótkim spocie (dzwoniący telefon, odjeżdżający autobus, czy wypadająca okno). Wiemy też na pewno, że wszystkie (zdaje się) panie opuszczą mury więzienia w Litchfield. Żeby nie było, nie wyjdą na wolność – zostaną przeniesione do Maxa, zakładu o zaostrzonym rygorze. Zobaczcie sami!
Przyznam, że “trailer” trochę mnie zawiódł (wolałabym jakieś konkrety, cokolwiek!). Zawiodła mnie też data premiery (ale tylko dlatego, że gdzieś na jakiejś grupie fanów serialu mignęła mi data 8 czerwca). Mimo jedno i drugie, nie mogę doczekać się końcówki lipca i wieczoru, w którym “odpalę Netflixa”, by powrócić do swoich kumpelek z Litchfield. A Wy?