Początki rodzicielstwa to zawsze spore wyzwanie, zwłaszcza jeśli chodzi o pierwsze dziecko. Od czego powinniśmy zacząć? Logicznym wydaje się wcześniejsze przygotowanie wyprawki, posprzątanie domu, a następnie załatwienie urzędowych formalności. Okazuje się jednak, że zanim na dobre odnajdziemy się w nowej roli, powinniśmy… zapisać dziecko do żłobka.
Żeby była jasność: nie jestem osobą, która żyje w jakiejś bańce mydlanej i nie wie, jak wygląda świat. Przez kilka lat pracowałem w miejskich mediach i doniesienia o problemach z liczbą miejsc w publicznych żłobkach nie są dla mnie nowością.
Naiwnie założyłem jednak, że skoro syn urodził się w październiku i planuję posłać go do żłobka za równy rok, to gdy najpierw ogarnę sprawy pilne: urlop ojcowski, opieka nad żoną i dzieckiem czy przeprowadzka (termin porodu zbiegł się z opóźnionym odbiorem nowego mieszkania), to nie stanie się żadna tragedia. Niestety okazało się, że się stanie…
Spis treści
Google prawdę ci powie
Gdy już odnalazłem się w nowej rzeczywistości, przyszła pora na wysyłanie dokumentów. Muszę podkreślić, że czułem się z tym bardzo nieswojo. Niemowlak ma kilka tygodni i nie zdążyłem się nim jeszcze nacieszyć, a już muszę kombinować, jak tu się go „pozbyć”.
Nie będę również ukrywał, ze prywatną placówkę od początku traktowałem jak ostateczność. Po dotacji jest to i tak wydatek rzędu tysiąca złotych, czyli ponad dwa razy więcej w porównaniu do żłobka samorządowego. Koniec końców włączyłem Google Maps i rozpocząłem poszukiwania gminnych placówek znajdujących się najbliżej mojego miejsca zamieszkania.
Zderzenie z rzeczywistością
Najbliższa znajdowała się 1,9 km od mojego bloku, a więc według mapy była to odległość 24-minutowego spaceru. Spacer od początku wydawał się najlepszym pomysłem, ponieważ poranne korki w tej części miasta skutecznie odstraszają od korzystania z samochodu i komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że nie ma co wybrzydzać i zgłoszenie trzeba wysłać.
Później było tylko gorzej. Kolejne żłobki oddalone były o 2,2 km, 3,1 km, 3,2 km i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście mało który z nich znajduje się idealnie na mojej codziennej trasie do pracy, ale nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo.
Podczas wysyłania zgłoszeń nie obyło się też bez komplikacji. W kilku przypadkach na stronie miasta znajdowały się stare formularze, więc niektóre papiery musiałem wypełniać ponownie i dostarczać je do żłobków raz jeszcze. Po długich bojach ostatecznie zgłosiłem dziecko do 8 placówek samorządowych.
Ostatni (nie) będą pierwszymi
Ku mojemu zaskoczeniu odpowiedzi spływały naprawdę szybko. Na pierwszą z nich wystarczyło poczekać zaledwie kilkadziesiąt minut. Otwieram e-maila i czytam: – Dzień dobry, potwierdzam przyjęcie zgłoszenia. Syn obecnie jest na 207 miejscu na liście oczekujących.
No cóż… mogło być lepiej. Po chwili jest już kolejna odpowiedź: – Karta zapisu dotarła do nas, syn jest na liście dzieci oczekujących na przyjęcie do naszej placówki. Obecnie na liście do przyjęcia oczekuje ponad 160 dzieci. Tworząc listy na wrzesień 2020 roku przyjmujemy ok. 70 dzieci.
Była również odpowiedź nie dająca nawet odrobiny nadziei. – Informuje Pana, że wpis na listę został wykonany, Maksymilian jest wpisany na 113 miejscu listy dzieci oczekujących na przyjęcie do grupy 1, a więc przyjęcie dziecka na ten rok szkolny z takiej pozycji nie będzie możliwe.
W trosce o dziecko
W takiej sytuacji pozostało mi tylko bezradnie rozłożyć ręce. Pewnie i tak cała historia skończy się na tym, że poślemy syna do prywatnego żłobka, a gdy zwolni się miejsce, to być może przeniesiemy go do placówki samorządowej. Być może, bo szczytem marzeń rodzica nie jest narażanie rocznego dziecka na dodatkowy stres związany z kolejną zmianą otoczenia.
Ktoś pomyśli pewnie: dostajesz pan 500 plus to nie marudź (ja tylko w ten sposób odbieram część swoich podatków). Zgoda, ale warto jednak popatrzeć na tę sprawę z drugiej strony. Czy nie wychodzę czasem na tym całym „interesie” 500 minus?
I nie mam tutaj jakiejś roszczeniowej postawy. Chciałem mieć dziecko, to ponoszę wszelkie konsekwencje swojej decyzji, jednak skoro blisko połowę mojej pensji zabiera państwo, to oczekuję, że bez problemu będę mógł posłać swojego syna do publicznej placówki, podobnie jak do szkoły podstawowej czy średniej, zamiast bawić się w Milionerów i uczestniczyć w „Kto pierwszy, ten lepszy”.
Ja sobie poradzę, a inni?
Jeśli będę zmuszony zgłosić swoje dziecko do prywatnego żłobka, zrobię to. Nie zarabiam najniższej krajowej, więc z głodu przymierał nie będę. Warto jednak pomyśleć, że są ludzie którzy pracują za niecałe 2 tysiące złotych.
Większość dzieci spędza na świeżym powietrzu mniej czasu niż więźniowie
Jeśli mają zapisać dziecko do prywatnego żłobka i pracować za kilka stówek, to nie dziwmy się na przykład, że wiele kobiet decyduje się zostać z maluchem w domu. Nie narzekajmy, że ludzie są wygodni i nie chce im się pracować. Chociaż jest to myślenie niezwykle krótkowzroczne, to tak niestety wygląda rzeczywistość w naszym kraju pozornego dobrobytu.
Jeśli ci ludzie płacą podatki, to miejsce w publicznym żłobku należy im się jak psu buda.