Jestem masochistą. W dodatku piszę to z pełną świadomością. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przyprawia mnie o dreszcze sama myśl o tym, że właśnie startują rozgrywki piłkarskiej Ekstraklasy? Pozwólcie, że w kilku zdaniach opowiem Wam, co sprawia, że tak bardzo elektryzuje mnie ligowa nędza, od której przeciętny zjadacz chleba ucieka jak najdalej.
Aby obiektywnie ocenić poziom polskiej Ekstraklasy, nie trzeba być wybitnym specjalistą. Liczby mówią same za siebie. Nasze rozgrywki plasują się na 27 pozycji w rankingu UEFA. Wyprzedzają je chociażby piłkarskie spektakle w Priemjer Ligasy (Kazachstan) czy w Premyer Liqa (Azerbejdżan).
Coraz rzadziej jest też dla kogo zasiąść wygodnie przed TV lub wybrać się na stadion. Zdolni polscy zawodnicy opuszczają krajową ligę już po kilku udanych meczach z myślą, że złapali pana Boga za nogi. W rzeczywistości zazwyczaj okazuje się, że nie radzą sobie w zagranicznych klubach na tle nowych kolegów. Na ich miejsce rodzime zespoły ściągają zagraniczny szrot, płacąc anonimowym piłkarzom horrendalne pieniądze. Wiadomo, dobre, bo zagraniczne!
Z różnych powodów raz na czas trafi do nas ktoś ciekawy, ale nie ma co się oszukiwać: Danijel Ljuboja, dorabiający nazwiskiem do swojej emerytury w Legii Warszawa czy Jakub Błaszczykowski, który – choć kocha Wisłę Kraków – więcej czasu spędza już w gabinetach lekarskich niż na boisku i tak nie sprawiają, że polską piłkę można zacząć traktować poważnie.
Spis treści
Komu to potrzebne?
Nie trzeba znać się na piłce nożnej, by stwierdzić, że zamiast katować się meczem Arki Gdynia z Koroną Kielce, lepiej zmienić kanał i włączyć sobie np. spotkanie. Arsenal vs. Chelsea czy Real Madryt vs. Valencia. Masochistów jest jednak zdecydowanie więcej.
W minionym sezonie prawie 1,1 mln polskich widzów śledziło w telewizji każdą kolejkę Lotto Ekstraklasa. Dla porównania, jest to prawie pięć razy więcej niż gromadziła przed telewizorami w Polsce angielska Premier League, sześć razy więcej niż niemiecka Bundesliga i aż osiem razy więcej niż hiszpańska LaLiga.
Dlaczego zainteresowanie polską klubową piłką nie słabnie, skoro mistrzem kraju zostaje się przez nieudolność przeciwników, a reprezentanci w europejskich pucharach rozbijają się na rundach eliminacyjnych, zanim tak naprawdę zaczyna się poważne granie?
Kochamy swojskość
To chyba najlepsze podsumowanie tego dziwnego fenomenu. Tylko u nas anonimowy Azjata podszywa się pod członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, by chwilę potem upozorować zakup zasłużonej piłkarskiej marki.
Tylko u nas władze klubu dopingują swoich zawodników przyśpiewkami z głośników, bo przybyłe na mecz dzieci wolały wspierać drużynę gości. Wreszcie tylko u nas zawodnik pozuje do zdjęć z gestem obrażającym przeciwnika, by po kilku miesiącach ubrać koszulkę tego zespołu i powiedzieć: Trafiłem do drużyny, w której chciałem grać od samego początku.
Takich absurdalnych sytuacji było w ostatnich latach zdecydowanie więcej. Świętujący wygrane derby reprezentant Polski skopał dmuchaną lalkę ubraną w koszulkę rywala, inny piłkarz nazwał dziennikarza „szmaciarzem” i chciał go bić, bo nie podobał mu się artykuł w internecie, a mający nieposzkalowaną opinię sędzia został sfotografowany w zakładzie bukmacherskim.
PRZECZYTAJ TEŻ: Czy rozpoznasz klub piłkarski po jego herbie? Przekonaj się!
Tak, proszę Państwa
Właśnie takie smaczki sprawiają, że kochamy polską Ekstraklasę. I rozumiem, że kogoś interesuje wyłącznie piłka na najwyższym poziomie. Przecież to logiczne, że ze sportowego punktu widzenia bardziej atrakcyjne są pojedynki Leo Messiego z Sergio Ramosem niż Rafała Boguskiego z Bartoszem Rymaniakiem.
Ale czy w piłce nożnej chodzi wyłącznie o piłkę nożną?