„To był bieg życia. Było ciężko, ale wiedziałyśmy, że tak będzie. To są igrzyska. My to zrobiłyśmy, wierzyłyśmy do końca, mimo że warunki były straszne. Wiało, ale to zrobiłyśmy. To jest szok, nie wiem, co powiedzieć” – mówiła krótko po dopłynięciu do mety Fularczyk-Kozłowska, która cztery lata temu wywalczyła w Londynie brąz, ale w parze z Julią Michalską.
„Teoretycznie nic już w sporcie nie musiałam po Londynie, ale chciałam. Miałam medal, ale nie z najważniejszego kruszcu i teraz się to udało. Jestem przeszczęśliwa i tak zmęczona, że nawet nie wiem, co mam powiedzieć” – dodała.
Wyścig był dramatyczny i rozstrzygnął się na ostatnich metrach. Polki cały czas goniły brytyjską parę.
„Cieszymy się, że tak to wyglądało, bo rzeczywiście było ciężko, ale proszę mi wierzyć, że my cały czas wierzyłyśmy, że ostatnie 500 m jeszcze przed nami i się rozpędzimy. Magda widzi rywalki, bo siedzi z tyłu i ma szerzy kąt widzenia, ale ja cały czas widziałam rufę Brytyjek. Wiedziałyśmy, że nie odpuścimy” – podkreśliła Madaj.
Z kolei Fularczyk-Kozłowska dodała: „Nasz czas, nasze zawody, nasza osada. My dwie na siebie trafiłyśmy i jak to powiedział Marek Kolbowicz: +dwójka kompletna+”.
Nie chce ona też porównywać tego, co było w Londynie z obecnym sukcesem.
„Tamto było cztery lata temu i nie chce tego porównywać. Z Natalią bardzo dobrze się uzupełniam. Kiedy trzeba, ona przejmuje stery, a kiedy trzeba, to ja tupnę nogą. Nie ma wśród nas liderki. Jedna drugą nakręca treningowo. Nieświadomie rywalizowałyśmy też między sobą, bo wiedziałyśmy, że podnosimy w ten sposób poziom. Nigdy nie musiałyśmy zmusić się do treningu” – zaznaczyła Fularczyk-Kozłowska, która w tej parze jest jednak większą pesymistką. „Natalia nosi zawsze różowe okulary” – dodała.
Dla Madaj, która jest osobą mocno wierzącą, nie bez znaczenia był fakt, że z toru widoczna była góra z Chrystusem Odkupicielem.
„Był dzisiaj odsłonięty, niebo nie było zachmurzone, więc on czuwał nad nami. Na treningach nie było go widać, ale na pewno na nas patrzył” – powiedziała.
Na pytanie, komu dedykują medal, odparła: „Jest przede wszystkim dla nas i dla naszych rodzin”. A Fularczyk-Kozłowska dodała: „I dla naszego uporu. Trenuję 16 lat, Natalia 13, więc wypracowałyśmy to sobie konsekwencją. Nie jesteśmy ani wysokie, ani wielkie. Chcieli mi wybić z głowy wioślarstwo, a my udowodniłyśmy, że dwie małe bateryjki potrafią zasuwać. Nieważne, czy to jest z wiatrem i huraganem. Udowodniłyśmy, że wioślarstwo jest dla każdego i nie liczą się warunki, a serce, praca, konsekwencja, motywacja i dobry trener”.
Ile wyrzeczeń kosztował je ten medal, wiedzą tylko one. Tym bardziej, że – jak podkreślają – przeżywały ciągle „dzień świstaka”.
„Wstajemy najczęściej o 6.30 i zaczynamy od rozruchu, śniadanie, odpoczynek, potem bardzo długi, wymagający trening, obiad, drzemka, drugi trening, kolacja, a wieczorami mamy jeszcze czasami odprawy techniczne. Ucieka nam normalne życie. My właściwie nie znamy innego. Tylko walizki, hotel i obóz, ale patrząc z dzisiejszej perspketywy, to po prostu warto. Co z tego, że mnie nie było tyle w domu? Co z tego, że czasami leżałam płasko i mnie wszystko bolało? Co z tego, że myślałam, iż się już nie nadaję do sportu?” – zaznaczył Fularczyk-Kozłowska.
Ona ma o tyle łatwiej, że od dwóch lat na wszelkie wyjazdy jeździ także jej mąż.
„Natalia niestety swojego tygrysa nie może mieć przy sobie. Tym większy szacunek dla jej partnera Arka, który sam nigdy nie był wyczynowym sportowcem” – dodała i zwróciła się do niego: „Dzięki Arek, że pozwalałeś Natalii na to wszystko”.
To pierwszy złoty medal Polaków w igrzyskach w Rio de Janeiro. Wcześniej biało-czerwoni wywalczyli dwa brązowe – Rafał Majka w kolarskim wyścigu ze startu wspólnego oraz wioślarska czwórka podwójna kobiet.
Z Rio de Janeiro – Marta Pietrewicz (PAP)
mar/ kali/ krys/