Czy film spełnił nadzieje, które w nim pokładałem? Tak, ponieważ moje nadzieje były bardzo zdroworozsądkowe. Na długo przed premierą remake’u kultowej bajki „Król Lew” pewne było, że najnowsza produkcja Walt Disney Pictures stanie się przedmiotem wielu burzliwych dyskusji, a porównania do animowanej produkcji z 1994 roku będą nieuniknione.
Nie dziwi mnie, że Król Lew w wersji cyfrowej od dnia premiery wypełnia kinowe sale po brzegi. Niewiele jest filmów, które mogą przyciągnąć do kina odbiorcę niemal w każdym wieku. Podczas seansu widziałem 30-latków, wychowanych na historii Simby, a także pokolenie ich rodziców, którzy w latach 90. kilka razy w tygodniu włączali swoim pociechom VHS’a „z lewem”, aby zaznać choć chwilę spokoju. Nie zabrakło też najmłodszych roczników, dla których być może było to pierwsze zetknięcie się z tą wspaniałą opowieścią.
Spis treści
Umiarkowane emocje
Już pierwsze sceny filmu pozwoliły mocno odczuć, że ten „Król Lew” pod kątem audiowizualnym znacząco różni się od swego pierwowzoru. Momentami czułem się tak, jakbym oglądał jeden z dokumentów przyrodniczych na antenie TVP. Realizm, z jakim przedstawiono zwierzęta i otaczającą je przyrodę, zrobił na mnie olbrzymie wrażenie.
Wszystkiego dopełniała doskonała oprawa muzyczna, za którą podobnie jak 25 lat temu odpowiadał legendarny Hans Zimmer. Co tu dużo mówić, można było poczuć smak dzieciństwa i właśnie dlatego wybrałem się na ten film. Oczywiście nie zabrakło przeboju „Can You Feel the Love Tonight” (w odświeżonej wersji z udziałem Beyoncé).
Sama fabuła w zdecydowanej większości jest wierną kopią bajki z 1994 roku. Twórcy nieznacznie zmienili część dialogów i rozbudowali niektóre sceny. Nie będę ukrywał, że na początku z małym rozczarowaniem pomyślałem sobie przecież to szło zupełnie inaczej, ale z perspektywy kilkunastu godzin, uważam, że nie miało to większego znaczenia dla odbioru całości.
Co zaskoczyło mnie najbardziej? Fakt, że produkcja wywołała we mnie jakiekolwiek emocje. Jakiekolwiek, bo nie będę ściemniał, że od pierwszej do ostatniej minuty oglądałem ją z zapartym tchem. Dziwnie ogląda się film, gdy zna się na pamięć niemal wszystkie dialogi, przebieg akcji oraz zakończenie. W przypadku „Króla Lwa” nie było to jednak w żaden sposób nużące.
Skąd ta krytyka?
Mimo późnej pory, po zakończeniu seansu przejrzałem branżowe portale, aby poznać opinie innych widzów. Choć spodziewałem się, że zdania będą podzielone, to mocno zdziwiły mnie tak liczne głosy krytyczne. Wiele osób uznało, że to profanacja świętości. Padały też opinie: po co nieudolnie poprawiać coś, co jest wybitne, bądź też realizm zabił „Króla Lwa”.
Ja tak nie uważam. Szedłem na ten film z pełną świadomością, czego mogę się spodziewać i na co mogli pozwolić sobie twórcy. Nie wyobrażam sobie na przykład prawdziwego guźca, który szczerzy się od ucha do ucha, jak kreskówkowy Pumba z 1994 roku, by nawiązać do oryginału. To musiało wyglądać względnie realistycznie.
PRZECZYTAJ TEŻ: Filmy animowane Netflixa, których nie powinniście pokazywać swoim dzieciom
Dzieło Walt Disney Pictures jak najbardziej może się podobać, ale na pewno trzeba tonować swoje oczekiwania. Dla mnie jest ono skutecznym sposobem na propagowanie pewnych wartości. Fajnie jeśli można obejrzeć film, który oprócz niesamowitych wrażeń audiowizualnych i dawki dobrego humoru niesie ze sobą jakiś głębszy sens i przekaz.
Pozytywne wzorce powinny być ponadczasowe.