Ta historia mogłaby posłużyć za scenariusz dobrego filmu przygodowego. Są tu nielegalne interesy, majestatyczne zwierzęta w opałach, a przede wszystkim dobrzy i odważni ludzie. Mogłoby być także wspaniałe zakończenie z budującym morałem, ale ktoś postanowił je zepsuć.
Pod koniec października pracownicy zoo w Poznaniu otrzymali wiadomość, że na granicy polsko-białoruskiej został zatrzymany transport z dziesięcioma tygrysami przewożonymi w złych warunkach ‒ jedno zwierzę już nie żyło. Niezwłocznie ruszyli na pomoc, ale to, co zastali na miejscu, przerosło ich najgorsze obawy. Zwierzęta były wycieńczone, głodne, ubrudzone własnymi odchodami i śmiertelnie przerażone.
Spis treści
Skąd tygrysy na granicy?
Według kierowcy transportu, tygrysy zostały podarowane rosyjskiemu zoo przez pewien włoski cyrk i jechały do Dagestanu na zasłużony odpoczynek. Gdy jednak białoruscy celnicy zażądali kompletnej dokumentacji, okazało się, że mężczyźni przewożący zwierzęta nie są w stanie jej przedstawić.
Rzecznik zoo w Poznaniu Małgorzata Chodyła jest przekonana, że nawet te dokumenty, które posiadali, są sfałszowane, a cały transport to nic innego jak przemyt zwierząt. W papierach podana była inna liczba samic i samców niż rzeczywiście przewożona, a zoo w Dagestanie jest za małe, by pomieścić taką liczbę drapieżników. Ponadto brak dbałości o zdrowie tygrysów może wskazywać na to, że miały zostać przeznaczone „na części”, na przykład do produkcji afrodyzjaków.
Ile takich nielegalnych transportów przejeżdża przez granice i pozostaje niewykrytych? Nie wiadomo. Na razie wiadomo za to, że organizatorem koszmarnej podróży tygrysów był Rosjanin, Rinat V. Sąd zastosował wobec niego 3-miesięczny areszt, a dochodzenie w sprawie tygrysów prowadzi już Prokuratura Rejonowa w Białej Podlaskiej.
Biuro podróży Śmierć
Zanim transport został zatrzymany, tygrysy przez tydzień jechały w klatkach poustawianych jedna na drugiej, tak ciasnych, że całkowicie uniemożliwiały im poruszanie się. Potem w takich warunkach spędziły jeszcze pięć dni na granicy. Nie miały zapewnionego dostatecznego dostępu do wody i pożywienia. Klatki umieszczone z tyłu w ogóle nie posiadały otworów umożliwiających karmienie. Stan zwierząt był tak zły, że prawdopodobnie żadne nie dotarłoby żywe do celu podróży.
Dwa najsilniejsze tygrysy trafiły do zoo w Człuchowie, pozostała siódemka do ogrodu zoologicznego w Poznaniu. Zwierzęta były poranione, miały odparzenia od własnego moczu, część straciła zęby. Jeden z tygrysów tak mocno drapał w ścianę klatki, chcąc się wydostać, że ma wyłamane pazury i uszkodzone kości paliczkowe.
(Prawie) szczęśliwe zakończenie
Zwierzęta powoli dochodzą do siebie, choć stan trzech z nich jest nadal poważny. Udało się już zebrać milion złotych na ich ratowanie, a dyrektor zoo w Poznaniu, Ewa Zgrabczyńska, planuje budowę tygrysiego azylu. Zbiórka trwa i możecie ją oficjalnie wesprzeć tutaj.
Niestety okazało się, że akcja ratowania tygrysów nie wszystkim przypadła do gustu. Według dyrektor Zgrabczyńskiej, przedstawiciele innych ogrodów zoologicznych skontaktowali się z Państwowym Instytutem Weterynaryjnym, by ten zlecił inspekcję zoo w Poznaniu z powodu przyjęcia tygrysów o „nieznanym statusie epizootycznym”.
Powiatowy lekarz weterynarii tłumaczy, że i tak pojawiłby się, żeby skontrolować zwierzęta i zalecił 30-dniową kwarantannę, bo taki ma obowiązek. Tylko że po jego wizycie zoo otrzymało pismo z Głównego Inspektoratu Weterynaryjnego, według którego tygrysy kwalifikowały się do dalszej podróży, a ich stan był dobry. Inspektorat w rozmowie z TOK FM idzie również w zaparte, jeśli chodzi o polską kontrolę na granicy.
Na granicy polsko-białoruskiej polski inspektor weterynaryjny po otwarciu środka przewozu dokonał oględzin zwierząt. W momencie przeprowadzania kontroli dobrostanu w transporcie stan zwierząt nie budził zastrzeżeń i były one zdolne do dalszej podróży ‒ oświadcza inspektorat. Ich „dobrostan” można ocenić samodzielnie na podstawie materiałów udostępnianych przez zoo na Facebooku.
Zoo obawia się kłopotów i nasilonych kontroli. A przede wszystkim odebrania placówce statusu jednostki zatwierdzonej, czyli takiej, która może wymieniać się zwierzętami z innymi ogrodami bez konieczności organizowania kwarantanny. Czy działania inspektoratu to nieudolna próba zatuszowania indolencji polskich celników? A może ktoś znalazł okazję do rozgrywek personalnych lub zwyczajnie zabolała go zebrana kwota? Można się tylko domyślać.
Jest taki stary dowcip…
Lucyfer w piekle przeprowadza inspekcję. Podchodzi do pierwszego kotła, którego pilnuje aż dziesięciu diabłów, i pyta:
– Dlaczego aż dziesięciu diabłów pilnuje tego kotła?
– Bo w tym kotle gotują się Amerykanie, oni są ambitni i każdy co chwilę usiłuje wyskoczyć.
Lucyfer idzie dalej i zauważa kocioł, a przy nim pięciu diabłów. Podchodzi i pyta:
– Czy tu tylko pięciu diabłów wystarczy?
– Tak, w kotle są Anglicy. Ambitni, ale przy tym trochę flegmatyczni, więc tyle wystarczy.
Następnie lucyfer podchodzi do kotła przy którym stoi jeden diabeł i zadaje mu pytanie:
– Czy Ty tu sam pilnujesz kotła?
– Tak, bo w kotle gotują się Niemcy, to zdyscyplinowany naród, więc nie potrzeba więcej.
Lucyfer zauważa w końcu kocioł, którego nie pilnuje zupełnie nikt. Chodzi i szuka kogoś, kto by mu wyjaśnił, o co chodzi, aż w końcu znajduje gdzieś w kącie odpoczywającego diabła, więc pyta:
– Dlaczego nikt nie pilnuje tego kotła?
– Bo w nim znajdują się Polacy. Za każdym razem, kiedy któryś próbuje się wydostać, reszta go łapie i ściąga z powrotem na dół.
I ja Was z tym dowcipem zostawię.