Osoby zdające na prawo jazdy uważają, że obecny system jest zły. To tylko biznes, a jego cel był dotychczas jeden: by ludzie wracali, płacili za kolejną próbę i utrzymywali WORD. Egzamin w obecnym kształcie w ogóle nie weryfikuje umiejętności i predyspozycji do prowadzenia samochodu. Jedyne, co sprawdza, to odporność na stres i grubość portfela.
Spis treści
Będzie łatwiej?
1 lipca zostały wprowadzone poważne zmiany w prawach jazdy. Po pierwsze, Wojewódzkie Ośrodki Ruchu Drogowego nie będą już zarabiać na egzaminach. Do tej pory ponad 70% (!) ich dochodów stanowiły egzaminy niezdane. Od 1 stycznia 2020 roku wpływy będą trafiać do budżetu, a nie do kasy ośrodków.
Czy to wystarczy, by „oddemonizować” zdobywanie prawa jazdy w Polsce? Czy od tej pory egzaminatorzy nie będą już mieli powodów, by cały ten proces niepotrzebnie utrudniać i przedłużać?
Mam nadzieję
Zgodnie z prawami fizyki i psychologii, wspomnienie sprzed czterech lat powinno się już solidnie zatrzeć w pamięci, wraz z odczuciami, jakie mi wtedy towarzyszyły. Tymczasem, ilekroć przejeżdżam obok WORD-u lub przez ulicę, na której miałam wykonać jakiś egzaminacyjny manewr, wracają do mnie tamte EMOCJE.
Potężny, paraliżujący stres. Odrętwienie. Lęk, że znowu nie zdam, pewnie właśnie zrobiłam coś nie tak i co ten człowiek na siedzeniu pasażera za chwilę wymyśli… Albo że ktoś wymusi na mnie pierwszeństwo i zareaguję niezgodnie z życzeniem egzaminatora. W pewnym momencie zaczęłam już myśleć, że wcale się nie nadaję do bycia kierowcą, skoro aż tak mnie to przeraża. A potem zdałam. Mam prawo jazdy od czterech lat. I spore wątpliwości, czy ten egzamin aby na pewno służył sprawdzeniu moich predyspozycji. Do tej pory niczym się nie różnił od syzyfowego wpychania wciąż spadającego głazu na wysoką górę.
Do trzech razy sztuka
Teorię zaliczyłam już za pierwszym razem, ale część praktyczna to kompletnie inna bajka. Za pierwszym razem stres pokonał mnie już na placu manewrowym – podobno nie wjechałam do końca w kopertę. Za drugim razem egzaminator dręczył mnie przez ponad godzinę, krzycząc i denerwując do skutku. No i się doczekał: w końcu popełniłam głupi błąd, najechałam na linię ciągłą. Miał, co chciał. Kolejną osobę, która zapłaci za ponowne podejście do egzaminu…
Trzeciej próby miało nie być. Dałam sobie jednak jeszcze jedną szansę. Jeśli teraz nie zdam, to odpuszczam. Byłam ostatnia w kolejce, a egzaminator przypominał znanego polskiego kabareciarza. Ale nie sypał żartami. Był wyraźnie zmęczony po całym dniu, ograniczał się więc do wydawania poleceń. Przyjmował spokojnie każdy mój manewr, a ja stopniowo coraz bardziej się odprężałam, jechałam pewniej. Tylko parkowanie musiałam powtórzyć.
Gdy zauważyłam, że zmierzamy już z powrotem w stronę ośrodka, zupełnie niespodziewanie poczułam nadzieję. Może nie wszystko stracone? Może zdam? Tylko nie zrób nic głupiego, tylko nie zrób nic głupiego – powtarzałam sobie w myślach i cierpliwie wlokłam się do WORD-u. I stało się: zdałam. Naprawdę pamiętam cały ten stres. Tego egzaminatora przy drugim podejściu, krzyczącego zupełnie bez powodu Co pani robi!!! Nic takiego nie robiłam. Dziś bym się odwołała i złożyła na niego skargę. W takich warunkach nikt nie miał prawa zdać.
Zdałam. I co dalej?
Wszyscy są zgodni co do jednego – prawdziwa nauka jazdy zaczyna się po egzaminie. Gdy wsiadasz do swojego samochodu, bez usprawiedliwiającego „L” na dachu i próbujesz nie stracić głowy. Jeździłam od razu po odebraniu dokumentu. Wspaniałym samochodem: 30-letnim golfem. Bez wspomagania kierownicy i żadnych innych systemów. Byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie, na swój refleks i umiejętności. Nauczyłam się hamować z odpowiednim wyprzedzeniem, przewidywać, co za chwilę wydarzy się na drodze, i dobrze parkować. Nie miałam systemów, które myślały za mnie, pilnowały, żebym nie stoczyła się na auto z tyłu przy ruszaniu na górce ani ABS-u, który zastępował klasyczne hamowanie pulsacyjne.
Jeździłam najczęściej, jak mogłam. Robiłam kolejne dziesiątki kilometrów, zmieniałam pasy i starałam się zachowywać jak doświadczony kierowca. Nie przejmowałam się już, gdy auto mi zgasło i bez żenady poprawiałam parkowanie.
Zapomniałam o stresie – czułam tylko dreszczyk emocji, ale to nie był już ten sam strach, co podczas egzaminu. Potem zerwałam hamulce w samochodzie, kilka razy niemal się zatrzymałam na nagle hamującym aucie przede mną i zaliczyłam kilka innych niebezpiecznych sytuacji. Wyskakiwały mi przed maskę sarny i ludzie. Jechałam po śniegu, marznącym deszczu oraz lodzie, który nagle pokrył ulice i sparaliżował miasto, a drogowcy jak zawsze nie zdążyli.
Czy przygotowały mnie do tego jazdy?
Niestety nie. Jazdy to nic więcej, jak tylko nauka stricte do egzaminu, Tu skręcisz w lewo, tu pojedziesz prosto, tu uważaj, bo kierowcy myślą, że to rondo, a to nie jest rondo, tutaj pamiętaj, że nie wolno zawracać. Kiedy egzaminator powie to, zrób to. Absolutnie nie dotykaj kluczyka w czasie jazdy. To nie było prawdziwe prowadzenie auta, tylko udawanie… by potem móc zacząć uczyć się naprawdę. No i jeździłam wiosną, więc tylko raz na placu manewrowym trafiłam na potężną ulewę. Trudniejszych warunków brak.
PRZECZYTAJ TEŻ: Im mądrzejsze konstruuje się samochody, tym głupsi stają się kierowcy
I druga rzecz: gdybym w normalnym życiu czuła taką presję, gdyby zrzucono na mnie taką samą odpowiedzialność za innych uczestników ruchu drogowego, jak podczas jazd i egzaminu, to musiałabym tracić prawo jazdy za każdym razem, gdy tylko ktoś nie ustąpi mi pierwszeństwa albo nie wpuści na zmianę pasa.Z nieudanych manewrów robi się zbyt wielką tragedię, a te przecież nie zawsze są winą zdającego. I nie zawsze powodują zagrożenie.
Podsumowując: nauka jazdy i egzamin są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Nie mają nic wspólnego z prawdziwym byciem kierowcą, bo tego uczymy się dopiero z biegiem lat i podczas kolejnych sytuacji na drodze, w których uczestniczymy. Czy nie należałoby jednak od tego zacząć?
Jestem pewna, że mielibyśmy na drogach o wiele więcej dobrych kierowców, gdybyśmy od początku uczyli ich jeździć, a nie zdawać egzaminy.