Zapytaliśmy Anny Ficner-Ogonowskiej, autorki powieści takich jak „Okruch” i „Alibi na szczęście”, gdzie szuka inspiracji i jak wygląda jej praca nad książką. Dowiedzieliśmy się również, co sprawia, że jej historie tak celnie trafiają do czytelników.
Skąd czerpie Pani inspiracje? Czy niektóre z historii w Pani powieściach zdarzyły się naprawdę?
Najlepszym źródłem inspiracji jest dla mnie życie i ludzie, których znam. Również ci, których nie znam często zapadają mi w pamięć – z bardzo różnych powodów. To wystarczy, bym w odpowiednim momencie sięgnęła do tych z pozoru przypadkowych, spontanicznych, czasem – całkowicie niezamierzonych inspiracji. Większość historii, o których piszę zdarzyła się naprawdę. Natomiast samo połączenie tych historii w wątki bywa już moim zwyczajnym ludzkim wymysłem.
Lubię podpatrywać ludzi, zastanawiać się jak żyją, co w życiu robią? Często też podsłuchuję ludzi. Nie z ukrycia, tylko na przykład w supermarkecie, u fryzjera, w pracy. Chociaż podsłuchuję to chyba złe określenie. Ja im się po prostu przysłuchuję. Może dlatego, że mam taką ambicję by książki, które piszę były blisko życia, mam zatem oczy i uszy szeroko otwarte. W chwili, gdy rodzi się we mnie pomysł na książkę, zachowuję się trochę jak nadopiekuńcza matka. Chucham i dmucham. Moje dzieci powiedziałyby, że mam w tym wprawę…
Czy szukając pomysłów zdarza się Pani przysłuchiwać rozmowom przechodniów?
Przechodniów raczej nie… Nawet, gdy ja przystaję, oni zwykle gdzieś pędzą. Nie wiadomo dokąd. Nie lubię takiej gonitwy. W pośpiechu nie da się za wiele usłyszeć, a już szczególnie ciężko usłyszeć samego siebie. Doskonale pamiętam słowa mojej śp. babci: Anusia, pamiętaj, pośpiech poniża. Moja Babcia była mądrą kobietą i zazwyczaj się nie myliła. To dlatego pielęgnuję w sobie mądrość, którą mi przekazała. Teraz szepnę cichutko, że jest jej sporo w powieści „Okruch”.
Historia z publikacją Pani pierwszej powieści, przypomina scenariusz z dobrego filmu. Czy rzeczywiście Pani mąż po kryjomu zaniósł materiał do wydawnictwa?
Rzeczywiście, dokładnie tak było z powieścią „Alibi na szczęście”. To nie jest jedna z tych historii, które ludzie tworzą na potrzeby promocji. Jedyna niespójność z którą walczę, to taka, że całe życie pisałam do szuflady. Moja literacka szuflada nie istnieje, albo jest pusta – jak kto woli.
„Alibi na szczęście” napisałam na urlopie wychowawczym, bujając dziecięcy wózek. Tworząc powieść, nie myślałam o tym, co zrobię z efektem mojej pracy. Po prostu pisałam, a to sprawiało mi to ogromną przyjemność. Pisanie było źródłem wielu wzruszeń i przeżyć – dobrych i oczyszczających. Pamiętam, że kiedy skończyłam, mąż podczas rozmowy przy sobotnim śniadaniu zapytał nagle, gdzie chciałabym wydać „Alibi…”? Bez zastanowienia odpowiedziałam, że w Znak-u. I tak to się zaczęło. Jestem bardzo wdzięczna losowi, że trwa do dziś i wciąż mogę robić, to co daje mi tyle satysfakcji.
Czy podczas pisania przywiązuje się Pani do bohaterów? Czy ostatnie strony powieści przypominają bolesne rozstanie?
Kiedy piszę, bohaterowie moich książek stają się moją rodziną. Tak, jakby żyli we mnie. Kiedy zbliżam się do zakończenia, wciąż pozostają w moim sercu i to jest piękne. Nie czuję obowiązku, aby się z nimi rozstawać. Kiedy piszę – zresztą nie tylko wtedy – głęboko wierzę w to, że moi bohaterowie istnieją naprawdę. Gdyby nie ta wiara, ciężko byłyby mi dać życie tej historii. Teraz, kończąc przygodę, jaką jest dla mnie ostatnia książka, mam poczucie, że moi bohaterowie gdzieś są i żyją własnym życiem, jak każdy z nas.
W Pani ostatniej powieści „Okruch”, losy bohaterów są dziwnie znajome. Mogą dziać się w naszych rodzinach lub u sąsiadów za ścianą…
Miło mi to słyszeć, ponieważ to dla mnie najlepsza recenzja. Jeśli losy bohaterów wydają się Czytelnikowi bliskie i znajome to oznacza, że uwierzył we wszystko, co wydarzyło się na kartach powieści – że widział i słyszał bohaterów, że współodczuwał razem z nimi. Taka reakcja Czytelnika oznacza, że powieść ma w sobie prawdę, a to jest dla mnie najważniejsze. Znam ludzi, którym rzeczywiście przydarzyły się historie, jak te w „Okruchu”. Ale nic więcej nie powiem na ten temat, ani słowa…
Dla wielu Czytelniczek jest Pani jak dobra przyjaciółka, czasem psycholog. Jak udało się Pani wejść z nimi w taką relację?
Mam pewną pewną teorię na ten temat, choć nie jest potwierdzona. Kiedy oddaje się pisaniu, robię to przede wszystkim dla siebie. To znaczy, że piszę książki, jakie sama chciałabym przeczytać. Nie myślę jedynie o Czytelnikach i zawsze grzecznie ich za to przepraszam. Ale skoro Czytelnicy doskonale rozumieją świat, który tworzę, to znak, że jesteśmy do siebie emocjonalnie podobni. Takie podobieństwo zwiększa szansę na przyjaźń, a w tym przypadku – zbudowanie więzi pomiędzy powieścią a Czytelnikiem.
Zwykle zapominamy, że pisarz też jest czytelnikiem. Jakie książki stoją na Pani półce?
Rozmaite. Mam ich bardzo dużo i wypełniają sporą cześć mojego domu. Uwielbiam czytać, więc można znaleźć je niemal wszędzie. Kocham książki i mam poczucie, że właśnie ta miłość popchnęła mnie do pisania. Myślę, że zasada jest prosta – bez czytania nie ma pisania.
Jakie rady dałaby Pani początkującemu pisarzowi? Na co powinien zwracać uwagę, by jego tekst pozostał w sercach czytelników na długo po odłożeniu książki?
Jeżeli ktoś czuje, że żyje w nim jakaś historia – powinien pisać. Ze mną właśnie tak było w przypadku „Alibi…” i przy każdej innej powieści. Jeśli ktoś nosi w sobie historię, której nie może zatrzymać dla siebie – musi usiąść i pisać. Innej drogi nie ma. Trzeba oderwać się od tego, czym żyjemy na co dzień i jak najdokładniej opisać konkretną historię, bez reszty oddając się tworzonej rzeczywistości. Tak, abyśmy umieli śmiać się i płakać razem z bohaterami, których powołujemy do życia, wierząc, że istnieją naprawdę. Wszystkim, którzy tworzą w głowie „prywatne światy” życzę powodzenia i wytrwałości. I jeszcze trochę pracowitości… Trzymam kciuki!