Kalendarzowa wiosna już rozpoczęta. Zgodnie z zapowiedziami sejm może niedługo przedstawić ustawę, która zakazywałaby wjazdu pojazdów spalinowych do centrów miast. Kierowcy, którzy – mimo to – chcieliby to zrobić, mieliby zapłacić aż 30zł. Mandat za nieuiszczenie takiej opłaty, mógłby wynosić nawet 500zł.
Spis treści
Prastary problem spalin
Historia silników spalinowych zaczyna się w drugiej połowie XIX wieku. Korzenie problemu nadmiernej emisji spalin sięgają natomiast następnego stulecia, kiedy to pojazdy o takich napędach zdobyły popularność. Europejska reakcja na ten problem pojawiła się dopiero w 1992. Wtedy właśnie zaczęto zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji i wprowadzono pierwsze normy emisji spalin, standard Euro 1 (EC93).
Ten nie wymagał wiele, praktycznie rzecz biorąc wystarczało, że auto było wyposażone w katalizator i jeździło na benzynie bezołowiowej. Kontrolowano wówczas poziom węglowodorów i tlenków azotu. W przypadku diesli mierzono jeszcze emisję cząsteczek stałych.
Kolejne nowelizacje nie przynosiły drastycznych zmian. Dopiero od 2005 gwałtownie zmniejszono dopuszczalną emisję dwutlenku węgla dla aut benzynowych, z ponad 2 g/km do 1 g/km. Konsekwentnie zmniejszono również akceptowalne wartości innych parametrów.
Jeśli chodzi o diesle, tam największa rewolucja zadziała się w 2009 przy wprowadzeniu Euro 5. Drastycznie zaostrzono możliwą wartość emisji cząstek stałych. Pozwoliło na to wprowadzenie do seryjnej produkcji filtrów DPF, które w nienagannym stanie mogą wyłapać do 99% tych cząstek.
Rygorystyczne ograniczenia
O ile Europa zatrzymuje się, póki co, przy standardzie Euro 6, wprowadzając w nim lekkie zmiany, o tyle Polska chce iść o krok dalej. Ba, o kilka kroków dalej.
Rok temu sporo mówiło się o planowanym zakazie wjazdu do centrów miast, do tzw. stref czystego transportu, dla bliżej niezdefiniowanych „starych aut”. Brzmiało to sensownie i przypominało rozwiązanie wprowadzone w 2016 w Paryżu. Zakaz skierowano tam do właścicieli aut spalinowych (zarówno diesli, jak i benzynowych) zarejestrowanych po raz pierwszy przed 1 czerwca 1999 oraz do kierowców aut ciężarowych sprzed roku 2002. Niedługo po tym wprowadzono pewne restrykcje godzinowe dla diesli sprzed roku 2001.
Gdyby takie ograniczenia wprowadzano sukcesywnie w Polsce, rozwiązanie znalazłoby wielu zwolenników, w tym mnie. Tymczasem sejm chce działać szerzej.
Możliwe, że jeszcze w tym roku, albo co gorsza – jeszcze tej wiosny – wprowadzi się zakaz wjazdu do stref czystego transportu dla wszystkich aut spalinowych.
Polacy nie są na to gotowi
Według danych Eurostatu z 2016 roku, 60% aut jeżdżących po naszych drogach ma więcej niż 10 lat. Można to dosyć swobodnie utożsamić z tym, że te 60% to auta spalinowe. No bo kto kupował elektryki 10 lat temu?
Powyższe dane to tylko namiastka problemu. Wśród nowszych aut, auta benzynowe albo diesle również stanowią większość. Co się z nimi stanie, kiedy zakaże się ich wjazdu do centrów miast? Utrzymanie takich pojazdów będzie, najzwyczajniej, nieopłacalne.
Dla przykładu, mówi się, że we Wrocławiu będzie można obejść zakaz dzięki dodatkowym opłatom w wysokości 30 złotych dziennie. Dla statystycznego Polaka, który korzysta z samochodu… przyjmijmy – 6 dni w tygodniu, oznacza to opłatę w wysokości 180 złotych tygodniowo, czyli ponad 9 tysięcy złotych w skali roku. Jeżeli natomiast nowe przepisy zniechęciłyby właścicieli benzyniaków na tyle, że przesiedli by się na komunikację miejską, nieeksploatowane auta oznaczałyby straty same w sobie. Jakby nie ugryźć tematu, jeśli nie masz elektryka, hybrydy itp., będziesz stratny.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Nieprawda!
Nie zrozumcie mnie źle, efekt, jaki polski rząd chce uzyskać przedkładając projekt ustawy w sejmie, popieram całym sobą. Zważając na to, że jedno stare auto emituje tyle spalin co kilka nowych, a diesel z niesprawnym filtrem DPF tyle cząstek, co sto sprawnych, restrykcje wydają się być musem. Mam też na względzie narastający problem korków ulicznych i braku miejsc parkingowych. Wówczas wyeliminowanie części pojazdów to dobry pomysł.
Uważam jednak, że nie może stać się to tak gwałtownie. Słysząc informacje, jakoby ustawa miała wejść jeszcze tej wiosny nasuwa mi się na myśl jedno słowo – absurd!
W sytuacji, kiedy mało kto jest gotów na tak drastyczne zmiany, działania rządu postrzegam jako rozpaczliwe szukanie pieniędzy (z opłat i mandatów), skok z motyką na słońce i bardzo pochopny krok.
Zanim zostaniemy zmuszeni do wymiany aut na elektryczne pojazdy, państwo musi wyposażyć się w stacje do ich ładowania. Dofinansowaniem na zmianę samochodu, co zdarzało się już na świecie, też bym nie pogardził…
Drogą do czystego powietrza powinniśmy podążać, lecz nie z taką prędkością. Zgodzicie się ze mną?