Jest chlebek tostowy? Nie, dzisiaj nie przywieźli. A młode ziemniaczki kiedy będą? Mogę zamówić na… czwartek. Chciałbym być lokalnym patriotą, który wspiera małych przedsiębiorców. Ale nie potrafię. Nie lubię specyfiki lokalnych sklepów.
Szedłem ostatnio wąską uliczką z przedwojenną zabudową. W starych kamienicach, na parterze, swoich sił próbują mali przedsiębiorcy. Jest sklep dla dzieci, który nieźle sobie radzi. Jest salon fryzjerski i rowerowy. Obu jakoś się wiedzie.
Jest tam też lokal handlowo-usługowy, którego okna zakryto kratami, a szyld wygląda na szerszy niż drzwi. Nie ma przeszklonych witryn, nie ma neonowej reklamy… nie ma żadnych reklam. Mieści się tam lokalny sklepik, który funkcjonuje od kilku ładnych dekad.
Spis treści
„Tu mamy taki fajny sklepik”
Mówi mi przyjaciel. Patrzę na niego raz jeszcze, chyba widzi, że nie dotarło. Kontynuuje, że chodził tam jako dziecko, czasami kupiło się coś na zeszyt, a czasami to tam magicznie znikało jego kieszonkowe.
Kiedyś też chodziłem do małego sklepu koło mojego domu, w moim mieście. Nie miałem dużych oczekiwań. Wystarczały mi kolorowe gumy, oranżada w proszku (choć ta w butelce też była dobra) i chrupki. Wtedy było fajnie. A nawet jak nie było, to znajoma ekspedientka polecała coś, czego jeszcze nie kupowałem i mały człowiek był szczęśliwy. Nie wiedziało się, czy cena jest odpowiednia, czy produkt jest tak smaczny, jak w innych sklepach. Ba, nie było wielu innych sklepów, więc nie protestowałem.
„Proszę nie mieszać w zamrażalce”
Ograniczenia wynikające z małej skali sprzedaży, wielkości czy małomiasteczkowego charakteru sklepu kiedyś mi nie przeszkadzały. Teraz zaczynam dostrzegać absurdy, z jakimi spotykamy się w małych, lokalnych sklepikach. Trzeba obiektywnie przyznać, że takie lokale oferują mniej niż wielkopowierzchniowe markety. Mieszkańcy dużych miast mogą tego nie pojmować, bo jakość obsługi klienta podniosła się tam wszędzie, więc sklepiki próbują gonić sklepy. W kilunasto- i kilkudziesięciotysięcznych miasteczkach czas się zatrzymał.
Kiedy chcę zapłacić kartą za drożdżówkę, spotykam się z obrazą i niechęcią wynikającą z tego, że sprzedawca musi wklepać tak małą kwotę na terminal. Zdarza się też, że płatność bezgotówkowa jest obsługiwana od ustalonej kwoty wzwyż albo wcale. Nie wspomnę o płatności telefonem czy opaską, która budzi nieufność.
W lokalnych sklepikach produkty bardzo często podaje sprzedawca. Gdy proszę o jedną marchewkę, spotykam się ze zdziwieniem, dlaczego kupuję tak mało. Gdy chcę tę marchewkę wymienić na inną, świeższą i bardziej okazałą, sprzedawca stroi dziwne miny. Nie mówię, że tak jest zawsze, ale notorycznie się z tym spotykam. A najbardziej irytuje częsty brak produktów lub jakość ostatnich sztuk.
Czasami brakuje oleju, czasami przecieru pomidorowego albo ryżu. Podobno akurat ktoś wykupił wszystko tuż przed moją wizytą. Jogurty bywają ważne do wczoraj, a w bardziej ekstremalnych sytuacjach data przydatności jest, niby przypadkiem, zatarta. Są jeszcze klasyczne tabliczki z ostrzeżeniami, najczęściej pisane z błędami, po swojsku. Tak jak to ostrzeżenie w śródtytule: „proszę nie mieszać w zamrażalce”. Po co przewracać lody w zamrażarce, skoro pod spodem jest to samo. Skoro to robię, to znaczy, że mam powód. Ale klient to klient, a nie nasz pan.
„Kupuje pan, czy tylko ogląda?”
Żeby nie mówić tylko o spożywczakach – klimat lokalnych butików i innych też mi nie leży. Wierzcie albo nie, ale w małym mieście można spotkać się z pytaniem o cel wizyty w sklepie. Bo jeśli zbyt długo oglądasz, a do zakupu nic się nie zbliżasz, jesteś pod ostrzałem. Wejść i nie kupić to grzech. Przecież sprzedawca poświęcił swój czas i pozwolił przymierzyć ubrania, a klient nie zapłacił.
Po namyśle, ostatnie zdanie powyższego akapitu też nie zawsze będzie prawdziwe. Kiedy kupowałem kiedyś koszulę w małym sklepie typu Wszystko dla Pana, pozwolono mi przymierzyć tylko jeden kolor w danym rozmiarze. Niebieska będzie przecież leżała tak jak szara, a szara tak jak kremowa. Sprzedawcy nie chciało się odpakowywać produktu, więc postanowiłem przymierzyć go w domu. Spotkałem się jednak z tabliczką Zwrotów po odejściu od kasy nie przyjmujemy. Fakt, sprzedawca nie ma takiego obowiązku, ale w sieciówce mogę oddać towar przez 7, 14, 30 albo nawet 365 dni.
„Umyłam już podłogę”
Kolejny małomiasteczkowy absurd to godziny otwarcia. Jeżeli coś jest czynne do 18:00, to w praktyce do 17:40. Kiedy zegar wybije szóstą, sprzedawca przekręca klucz w drzwiach i wychodzi. A czasami, gdy się spieszy, robi to 5 minut przed zamknięciem, bo przecież nikt już by nie zdążył nic kupić. Czasami to bardzo irytujące, bo dla kogoś zabieganego 5 minut to mnóstwo czasu. Czasu, który może coś zmienić.
Hitem jest jednak umyta podłoga. Zdarzyło mi się, że już około pół godziny przed zamknięciem podłoga w lokalu została wyczyszczona na błysk, a wtargnięcie do takiego sklepu zostało potraktowane jako faux pas. Na domiar złego nic wówczas nie kupiłem, bo nie znalazłem wystarczająco interesującego produktu. Zostałem odprowadzony wrogim spojrzeniem aż do drzwi. Ale!
„Zapłaci Pan innym razem”
Zdarzają się też lokalne perełki. Sklepiki, budki z zapiekankami albo kioski do których aż chce się wracać. Sprzedawcy są tam uprzejmi, nadążają za rozwojem handlu i chociaż być może nie pojmują, dlaczego za pączka płacę kartą, nie robią z tego tytułu problemów.
Taki sprzedawca-wyjątek nie będzie protestował, gdy zabraknie klientowi 20 groszy. Nie zrobi wrogiej miny gdy poproszę o inne jabłko albo o soczek z widoczną datą przydatności do spożycia. W jego sklepie nie będzie więcej zakazów niż produktów, a klient nie będzie czuł się jak wiecznie podejrzany. O paragon nie będzie trzeba błagać na piśmie, a jeśli klient spóźni się o minutę, poczeka. No i super, jeśli ceny nie będą już długości tych przed reformą walutową, tylko będzie czuć konkurencyjność. Jestem w stanie płacić kilka procent więcej, bo naprawdę cenię przedsiębiorców. Ale tylko wtedy, gdy wiem za co płacę i jestem zadowolony z zakupów.
Nie potrzebuję do szczęścia wielkiej hali sprzedażowej, 30 rodzajów mąki i kasy samoobsługowej. Jedyne, czego trzeba mi do szczęścia, to zrozumienie. Zrozumienie marudnego klienta, który – płacąc – wymaga. Chciałbym polubić lokalne sklepiki, bo mają często świetne lokalizacje. Ale mam jakąś odrazę.